|
18.07 (wtorek – dzień 20) Przełęcz Parfi La
Dzisiaj ostatnia przełęcz Parfi La (3400 m npm). Początek przyjemny - idziemy wysokim, jakby klifowym wybrzeżem rozpadliny. Ścieżka prowadzi specjalnie na skraj przepaści, z której rozpadlina prezentuje się w pełnej krasie – jej skalna, poszarpana druga strona i potok w dole.
Schodząc zygzakiem rozdeptaną ścieżką wzbijamy tumany kurzu. Bardzo pomaga bandamka zmoczona w wodzie, którą zasłaniamy dół twarzy – nos i usta. Na samym dole idąc przez chwilę wzdłuż potoku, dochodzimy do drewnianego mostka połatanego byle jak i byle czym.
Skoro jednak przeszły po nim wszystkie osły z naszym ładunkiem, to nie ma powodu do obaw. Za mostkiem Wojtek zatrzymuje się w „chacie zbója” na mleko, my idziemy dalej. Upał daje się we znaki, a zygzakowate podejście nie należy do najłatwiejszych.
Ruch na trasie spory – ciągle kogoś mijamy, ciągle ktoś nas wymija. Za dużym siodłem, które z dołu pachniało kresem wspinaczki, szlak skręca na południe i pnie się dalej, ale już nie tak stromo. W dodatku zbocze porastają krzewy dające wymarzony cień. W tym cieniu odpoczywają również jaki – warunki do pasania mają znakomite - wszędzie wąskimi stróżkami ściekają strumyki wody. Gdzieś po prawej stronie w cieniu drzew stoi jurta, w której Nima i jej koleżanka napoiły Wojtka zsiadłym mlekiem (z jaka chyba), kiedy pobłądziwszy na meandrach tutejszych ścieżek wpadł nagle do ich jurty. Z właściwego szlaku jej wcale nie widać. My pod górę, a z góry schodzą konie, muły, osły, poganiacze – jednym słowem na tym odcinku podejścia panuje ruch, jak na tureckim jarmarku. Wreszcie dochodzimy do przełęczy. Zero cienia. Mały Bum Bum tylko położył się w skrawku cienia rzucanym przez jego, też leżącą ze zmęczenia, matkę.
Bez sensu jest takie odpoczywanie, kiedy resztki sił topnieją w rozpalonym słońcu. Ruszamy więc w dół. Początek zejścia przyjemny, bo po skałkach, krętą ścieżką. Z góry widać płynący w dole szary potok Zanskaru. Schodzimy aż do jego wysokiego brzegu. I tu zaczął się horror – prosta, monotonna droga wzdłuż rzeki, zero cienia, zero wody do picia, a w dole płynie bury Zanskar. Ku przestrodze – ostatnia możliwość nabrania wody do picia była tam, gdzie pasły się jaki, ale my mieliśmy jeszcze wtedy wody pod dostatkiem. Ubyło nam jej na szczycie i potem podczas zejścia. Ustał też wszelki ruch turystyczny. Nic na horyzoncie nie wskazuje, że zbliżamy się do celu.
Na szczęście w pewnym momencie ścieżka gwałtownie spada zupełnie nad sam brzeg rzeki i od tej pory możemy się posuwać w cieniu rzucanym przez wysoki brzeg. I kiedy nie mamy już żadnej nadziei na chociaż odrobinę czegoś mokrego, docieramy do potoku wpadającego do Zanskaru. Widok czystej, błękitnej wody spływającej z gór był dla nas czymś nie do opisania. Zapomniałyśmy o amebach, kropelkach odkażających – pochłaniałyśmy te wodę pełnymi garściami, razem z Seringiem i osłami. Wypiłyśmy chyba po litrze, wymoczyłyśmy nogi, jednym słowem odpoczęłyśmy.
|
Dzisiaj stronę odwiedziło już 33 odwiedzający (35 wejścia) tutaj! |
|